Biwak Survivalowy
Survival - rodzaj aktywności człowieka skierowanej na gromadzeniu wiedzy i umiejętności związanych z przetrwaniem w warunkach ekstremalnych. To definicja z Wikipedii i choć nasz biwak był survivalowy to nie wymagał od nas umiejętności życia w ekstremalnych i wyczynowych warunkach. A jednak nie było łatwo! Ot zwykły weekendowy wypad naszej drużyny odbył się w Złotnie (w okolicach Dusznik Zdr.). Tak jak zwykle miał miejsce od piątku do niedzieli w dniach 7-9 kwietnia.
O godzinie 17:10 spotkaliśmy się na HOW Stanica, aby wziąć wcześniej przygotowany sprzęt oraz pałatki pod którymi zamierzaliśmy spać. W miarę szybko się uwinęliśmy po czym ruszyliśmy w drogę na autobus linii 145 lub 146. Mieliśmy szczęście, bo akurat się spóźnił, więc doszliśmy na czas i bez przeszkód ulokowaliśmy się w środku. Jak łatwo zgadnąć, wysiedliśmy przy dworcu PKP i prawie że pobiegliśmy na pociąg, który miał wkrótce odjeżdżać.
Oczywiście po drodze trzeba było kupić jeszcze bilety. W ekspresowym tempie się ze wszystkim uporaliśmy i po kilku czy kilkunastu minutach byliśmy już w pociągu. Jeśli myślicie, że podróż minęła przyjemnie na grze w mafie lub spaniu w wygodnych fotelach, to się mylicie - jak zwykle dla biednych harcerzy została tylko podłoga przy pociągowych toaletach. Mniej więcej po połowie drogi nieco się przerzedziło i mogliśmy (przynajmniej niektórzy) usiąść między fotelami, a w końcu i na nich. Po drodze oszacowaliśmy na mapie bez skali, że mamy do przejścia jakieś 10 długości peronów. Tylko pytanie ile ma jeden peron?
Gdy wysiedliśmy w Dusznikach było już ciemno. Złudnie przypuszczaliśmy, że skoro dwaj nasi towarzysze już tu byli to bez problemu odnajdziemy poszukiwane miejsce biwakowe. Jednak ciemność, deszcz, zimno, nieoznaczone szlaki i skleroza kompanów zrobiły swoje. Co prawda się nie zgubiliśmy, lecz po prostu nie skręciliśmy w dobrą ścieżkę i powędrowaliśmy dalej. Doszliśmy już do przejazdu kolejowego gdzie zrobiliśmy postój i przestudiowaliśmy mapę. Okazało się, że jest źle i poszliśmy źle, i jeśli nie pójdziemy dobrze to będzie jeszcze gorzej.
Tak więc wróciliśmy się kawałek, znaleźliśmy jakąś boczną drogę i wyszliśmy na pole, gdzie podobno prowadzący, którym był nasz drużynowy wiedział gdzie jesteśmy i jak mamy dalej iść. W demokratycznym głosowaniu wybraliśmy drogę mniej okrężną, acz bardziej ryzykowną. Na nasze szczęście się udało i wyszliśmy na drogę, którą tamci dwaj pamiętali. Każdy z jedenastu piechurów był już zmęczony, ale trzeba było ruszać dalej.
Plecaki ciążyły jak nie wiadomo jakie ciężary, a ktoś nawet oszacował, że ze 2 Wawrzyki to będą, taki jeden plecak. Szliśmy, podróżowaliśmy, wędrowaliśmy i prawie telepaliśmy się w przedśmiertnych agoniach, kiedy drużynowy nas zatrzymał i powiedział, że poznaje to miejsce i to gdzieś blisko. Jakaż to była radość!
Szukaliśmy wtedy kamiennego mostu, a zastępowy Wawrzyk stwierdził, że za dwie minuty będziemy na miejscu. Jednak wcale się tak nie stało, co prawie każdy mu zarzucał przez kolejną godzinę. Wędrowaliśmy dalej pustą, zdawało się wyludnioną wsią, aż zobaczyliśmy las. Przewodnik uznał, że wchodzimy do niego i prowadził nas przez ciemną, gęstą knieję. Gdy doszliśmy do miejsca, na którym nie było drzew (coś w rodzaju malutkiej polanki, ale i tak w lesie) w kolejnym demokratycznym głosowaniu stwierdzono, że zostajemy tutaj, bo nie ma sensu szukać po nocy tamtego 'miejsca biwakowego', które jest 'gdzieś' koło mostu.
Zebraliśmy drewno (mokre) na opał, rozstawiliśmy pałatki, rozpaliliśmy ogień i padliśmy wręcz spać. Nie myślcie sobie, że nie zostawiliśmy wart. To byłoby nie po harcersku! Ogniska pilnowaliśmy namiotami, zmieniając się co dwie godziny. Pobudka jak zwykle o 7:00. Jak już piszę o dniu, warto opisać okolicę, w której się znajdowaliśmy. Był to las iglasty, z wieloma pofałdowaniami, górkami i gdzieniegdzie białymi skałami.
Nasz 'obóz' mieścił się na niewielkiej stromej górce, pod którą biegła błotnista droga. Kilka metrów za drogą płynął wartko zimny, płytki, górski potok. Ze smutkiem zauważyliśmy, iż było tu dużo pościnanych drzew (głupia reforma!), a przecież "Harcerz miłuje przyrodę i stara się ją poznać". Oczywiście to nie my je pościnaliśmy i zamiast nich były posadzone młode drzewka, ale to i tak widok nad wyraz niefajny. Wszystko jednak, nawet to, ma swoje zalety - przynajmniej mieliśmy dużo drewna na opał. Po zbiórce i rozgrzewce, nadszedł czas na poranną toaletę. Ci którzy nie mieli szczoteczek do zębów musieli obejść się szorowaniem kawałkami szmatek z pastą. Cóż... zawsze to jakiś element survivalu.
Potem coś, czego nie było od bardzo dawna, a czego każdy pragnął, o czym marzył i śnił... ŚNIADANIE! Nie zdajecie sobie sprawy jaka to radość i szczęście dla wygłodniałych harcerzy, którzy zaraz z głodu zaczęliby obgryzać korę i szukać korzonków. Po obfitym posiłku, nadeszła pora na pierwsze zadanie. W zasadzie miało to formę konkursu, bo załoga namiotu który wygra, może wybrać sobie dowolną wartę na najbliższą noc. Naszym zadaniem było znaleźć miejsce biwakowania, do którego dążyliśmy wczorajszego dnia.
Jak się okazało po zwiadzie drużynowego to miejsce jest blisko. Tylko gdzie? Wiadomo było, że oznaczone jest tabliczką z napisem: "miejsce biwakowania". Na przeciągły dźwięk gwizdka wszystkie drużyny rozbiegły się w inne strony. Tym razem wygrał drużyna w składzie: Wawrzyk Głuch, Michał Kołtuniak i Kuba Hampel. Do obozu przybiegli po kilku minutach i z dumą pokazali zdjęcie tabliczki wykonane kilka minut wcześniej. To zadanie zostało zakończone, ale okazało się, że kilka osób, które pobiegły w złą stronę nie wróciło.
Ci co byli na miejscu mieli zbudować most na drugi brzeg. Poszło szybko i sprawnie, bez ociągania się i narzekania. I bardzo dobrze bo zanim skończyliśmy jego budowę dostaliśmy następne polecenia. Po pierwsze mieliśmy zbudować drugi most, ale taki żeby nie dotykał wody, a po drugie skonstruować urządzenie, które pozwoli na transport plecaków na drugi brzeg. W międzyczasie wróciły również osoby, które zapuściły się za daleko i teraz pomogły nam w pracy.
Nadprogramowo zbudowaliśmy mini tyrolkę przez rzekę, która mogła przewieźć zarówno plecaki jak i ludzi.
Pracowaliśmy dalej kiedy usłyszeliśmy długi, głośny gwizd i stanowczy okrzyk: "W szyku apelowym, zastępami frontem do mnie zbiórka!". I co robić? Rzuciliśmy robotę i pobiegliśmy ubierać mundury, sprawdzać zapięte lub niezapięte guziki, poprawiać chusty itp. Po czterech miłych pompkach (wszystko dla nas, powinniśmy się cieszyć, że możemy je robić, bla, bla, bla) zameldowaliśmy zastępy i doszło do TEJ chwili.
Sprawdzanie umundurowania. Jak myślicie ile guzików poszło jednej osobie? 3? 5? 8? Nie, nie, nie... 11. Dość dużo jak na jedną osobę. Komu innemu odcięto 5, ale u każdego i tak się nie zapamięta. Łącznie około 30, a więc można powiedzieć, że się działo. Po apelu rozmundurowaliśmy się i kontynuowaliśmy prace.
Gdy skończyliśmy prawie wszystko podzieliliśmy się na dwie grupy: jedna doskonaliła swe umiejętności w rozpalaniu ognia krzesiwem, a druga ostrzyła swoje noże i drużynowe narzędzia. Minęło jakieś pół godziny i drużyny zmieniły się, z tym wyjątkiem, że grupie, która wcześniej ostrzyła, teraz pomagał drużynowy i pokazywał jak szybko rozpalić ogień krzesiwem. Trzeba przyznać, że szło to opornie i bardzo powoli.
Drużynowy zgodził się że nadszedł czas na obiad. Tym razem na obiad był ryż z sosem, pieczarkami, cebulą, bazylią i pokrojonym w kostkę mięsem (tylko teoretycznie miała to być kostka). Gotowało się dość długo, ale poczyniliśmy ogromne postępy zważając na to, co było na wędrówce. Posiłek był smaczny, dobrze doprawiony, ale porcje niestety dość ubogie. Nie od nas to jednak zależało i jest to tylko nauczka na przyszłość, żeby brać więcej jedzenia.
Minął obiad, po którym trzeba było umyć naczynia. Trzeba powiedzieć, że taka menażka po takim obiedzie, to taaaka tłusta. Ale się udało. Teraz musieliśmy skończyć budowę konstrukcji. Poszło nam sprawnie i bez kłótni, dlatego szybko skończyliśmy. Dużo osób chciało grać we 'Flagi', więc jednoosobowa kadra biwaku przychyliła się do prośby i 15 minut później biegaliśmy po wyznaczonym terenie. Było dynamicznie, ale mieliśmy mało czasu, bo drużynowy nas zawołał, a po za tym robiło się ciemno i zimno.
Wróciliśmy i dowiedzieliśmy się, że brakuje nam... wody. Do końca biwaku zostało około 5 litrów. W związku z zaistniałą sytuacją, musieliśmy użyć wojskowych filtrów do wody, dzięki którym oczyściliśmy trochę nabranej wody ze strumyka.
Następną grą, była ulepszona wersja podchód, albo podchodów jak kto woli. Najpierw podzieliliśmy się na dwie drużyny: goniącą i uciekającą. W tej grze chodziło o to, że drużyna uciekających bez wiedzy goniących dzieliła się jeszcze na dwie ekipy. Pierwsza z nich, uciekała od razu zostawiając znaki, potem biegła drużyna goniących i znów oddzielona ekipa uciekających-szukających. Cały myk polegał na tym, że goniący nie mieli pojęcia, iż druga ekipa się podzieliła, a ci podzieleni mieli się spotkać nie zostać przy okazji złapanymi.
Tak więc na gwizdek wyruszyły trzy osoby uciekające zostawiając po drodze znaki patrolowe. Po 10 minutach wybiegli goniący, a za nimi po cichutku czmychnęły 2 osoby z uciekających-szukających. Ze względu na pomysłowość w układzie między uciekającymi udało im się spotkać ze swoimi i razem dojść do bazy. Ich 'szyfr' polegał na tym, że jeśli będzie zostawionych kilka znaków koło siebie, to tylko drugi od lewej będzie poprawny. Gdy dwa teamy się spotkały i razem kombinowały jak dojść do bazy, okazało się, że goniący poddali się i wrócili do obozu. Dzięki tej grze każdy kto nie znał mógł się nauczyć, a ten co znał przypomnieć sobie znaki patrolowe i poćwiczyć skradanie oraz maskowanie.
Po dyskusji związanej z tą grą, zrobiliśmy krótki kominek. Później zjedliśmy kolację, a zwycięska drużyna otrzymała nagrodę w postaci czekolady Oreo. Gdy każdy nawet przegrany dostał swoją działkę, poszliśmy spać. Nie pospaliśmy jednak za długo. Domyślacie się czemu? Tak. Alarm! Wszyscy próbują gorączkowo wybiec z namiotów, biegną, padają w drodze, ledwo łapią dech, ale dobiegają. Ile pompek tym razem? 12. Nie daliśmy rady zrobić wszystkich na raz, dlatego rozdzieliliśmy je na później. No dobra alarm, ale co na alarmie? Otóż nasz szanowny drużynowy wyrywający nas w środku nocy z namiotów postanowił, że opowie nam o rodzajach alarmów. Ironia losu. Tak więc dowiedzieliśmy się o alarmach: mundurowym, obronnym, burza, przeciw pożarowym, ewakuacyjnym... Mogliśmy iść spać.
Alarm! "Czemu!?" każdy myślał, ale wstał. Kolejne pompki, a tym razem po pompkach - kartkówka. Zostaliśmy podzieleni na 1, 2, 3 i 4, Każda jedynka miała pisać o jednym alarmie, dwójki o innym itd. Każdy osobno. Napisaliśmy. Dobranoc, miłego snu! (Ale sarkazm!)
Alarm! 4 osoby zdały mogą iść spać, reszta pisze jeszcze raz. Alarm! Alarm! Alarm! Alarm! Ile to już? Chyba 7. A zanim każdy zdał było 8. A więc: ALARM! Tak to jest z takim natrętnym i bezwzględnym drużynowym jaki jest w naszym Targecie. Po pobudce, tak jak wczoraj toaleta poranna i śniadanie. Gdy minęły te czynności wypadało zacząć się pakować i składać namioty.Z tego powodu, że nasz drużynowy (znowu ON) już wcześniej się spakował, to musiał nas trochę pognębić i po kolejnym gwizdku zarządził alarm ewakuacyjny.
Chyba nie widzieliście nigdy tak szybko zwijanego obozu. Mieliśmy 5 minut, a uwinęliśmy się w niecałe 8, więc jak na pierwszy raz nie było źle. Dokończyliśmy zakopywanie ogniska i zalewanie go, przemieściliśmy się na drugą stronę potoku przez nasze mosty, rozmontowaliśmy je (tyrolkę niestety też), zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy w drogę powrotną... Szybko minęło.
Po kilku minutach marszu dotarliśmy do miejsca, w którym pierwotnie mieliśmy biwakować. Tam odbył się kolejny alarm mundurowy. Zameldowaliśmy się, cyknęliśmy zdjęcie i ruszyliśmy w dalszą podróż. W porównaniu z tym co było w piątkową noc, szliśmy bardzo dobrym tempem i od tej strony było widać szlaki. Wracało się bardzo przyjemnie, każdy był już zmęczony. W końcu z małymi przeszkodami (worko-plecaki zamiast plecaków) nasze ciała jak i dusze stanęły na dworcu w Dusznikach.
Na pociąg czekaliśmy około 20 minut, a gdy już do niego wsiedliśmy, zapadliśmy się w fotele i większość z nas zasnęła. Znów nie na długo, bo musieliśmy się przesiąść w Kłodzku. Gdy byliśmy w kolejnym pociągu padliśmy na dobre, a obudziliśmy się dopiero 3 minuty przed naszą stacją docelową. Wyładowaliśmy się z pociągu i pojechaliśmy na Stanicę. Tam zostawiliśmy sprzęt i pałatki i rozeszliśmy się do domów.
To był bardzo udany biwak, który na pewno musimy powtórzyć, oby w szerszym gronie!
Całe szczęście przytomny drużynowy uwiecznił naszą podróż powrotną pociągiem